Witam wszystkich!


Na wstępie chciałabym bardzo podziękować Wam za takie zainteresowanie moimi dwoma pierwszymi postami :) Nie spodziewałam się takiej ilości wyświetleń 💓 Jest mi niezmiernie miło, jak dostaje od Was te wszystkie piękne komentarze, z tyloma miłymi i ciepłymi słowami! 💜 Jesteście niesamowici!  W związku z tym, że od wielu z Was usłyszałam, że czekacie na więcej, chce podzielić się dziś kolejną historią. 


Następną historię chciałabym poświęcić temu, jak to było zaraz po wypadku... te pierwsze godziny, dni... co się wtedy wydarzyło i co tkwiło w mojej głowie(choć nie wiem czy odzwierciedle to dzisiaj w stu procentach) , ale postaram się to zrobić. Nie ukrywam, że pomimo tego, że upłynęło już trochę czasu od tego zdarzenia, wciąż nie jest miło, ani łatwo o tym mówić czy pisać.  Chociaż na dzień dzisiejszy nauczyłam się o tym rozmawiać, bo kiedyś był to temat, którego za żadne skarby świata nie chciałam poruszać... Po prostu uciekałam od tego, bałam się wspominać cokolwiek z tych wydarzeń. W końcu uświadomiłam sobie z pomocą najbliższych, że ucieczka to coś, co jest najgorsze dla mnie samej i że czas na to, żeby stawić temu czoła i zderzyć się z tym, co się już wydarzyło i coś co już się nie odwróci. Niestety...



Do dziś pamiętam każdy szczegół z naszego wypadku. Jechaliśmy normalnie... ósemką do Kłodzka...był styczeń, więc na drodze było kawałkami ślisko... jechało przed nami trochę aut, ale nie było ruchu większego niż zwykle. Byliśmy już przed orlenem, który znajduje się tuż przed samym Kłodzkiem.  Jadące przed nami auto, ni stąd ni z owąd zaczęło nagle, gwałtownie hamować. Niestety byliśmy trochę za blisko niego, żeby po prostu zahamować, więc narzeczony chcąc uniknąc zderzenia, próbował go wyminąć. Niestety akurat w tym momencie, w którym go omijaliśmy było ten śliski pechowy kawałek... wpadliśmy w poślizg... auto zaczęło dachować, wpadliśmy na pole, które było obok i tam auto się zatrzymało. Pamiętam moment, kiedy już wpadliśmy w ten poślizg... zdążyłam tylko krzyknąć ''Tomek''(tak ma na imię mój narzeczony), a on objął mnie ręką i krzyknął ''trzymaj się''- wtedy już wiedział, że nic nie może zrobić, że nie zapanuje nad samochodem. I  zaczęło się koziołkowanie... ani na chwilę nie straciłam przytomności czy świadomości... pamiętam dosłownie wszystko! Czasami tego żałuję, ale cóż ... najwyraźniej tak miało właśnie być. Może gdybym nie pamiętała nic, byłoby mi jeszcze trudniej przepracować tą całą sytuację, bo nie potrafiłabym odtworzyć w głowie tego raz jeszcze i poradzić sobie z tym... Czułam się w tym aucie jakbym latała ... to były ułamki sekund, ale tego uczucia nie zapomnę do końca życia! Samochód wreszcie się zatrzymał, a ja leżałam na brzuchu  w nim... głową na hamulcu ręcznym, a nogami za przednią szybą, która wypadła... a poduszki powietrzne nawet nie wyszczeliły…pasy się wypięły... Gdy kupowaliśmy to auto, od osoby prywatnej, pan zapewniał nas, że samochód jest bezwypadkowy( byłam już w ciąży) i tu mamy kolejny przykład jacy są ludzie... patrzą tylko na swoje dobra, innym wcisnęli by wszystko, żeby tylko pozbyć się tego co chcą. Nasza wina też w tym oczywiście jest, bo mogliśmy to sprawdzić  po numerze VIN, z tym że wtedy to nie było jeszcze takie oczywiste dla wszystkich jak jest teraz... nawet nie wiem czy już  wtedy takie strony były, pewnie jakieś były, ale mało było to znane( tak mi się przynajmniej wydaje). Pan sam miał dzieci, dlatego myśleliśmy, że kupujemy auto od kogoś w miarę zaufanego- myliliśmy się.... ale wracając do tematu... w pierwszym momencie gdy pojazd już się zatrzymał, zobaczyłam, że nie ma w nim Tomka, a ja nie czuje nic od żeber w dół... 
Podbiegli do mnie ludzie, którzy byli świadkami tego zdarzenia... od razu zapytałam ich gdzie jest mój narzeczony, ale on już w tym czasie zdążył do mnie przyjść . Tak - jemu nic sie nie stało na szczęście. Wypadł przez szybę, podczas koziołkowania, ja zostałam w środku, ponieważ cytuję lekarza na sorze w Polanicy'' była pani za ciężka i dlatego utkwiła pani w aucie'' przypominam, że byłam dwa miesiące po porodzie..., ale to już mniejsza w te miłe komentarze 😅 pierwsza przyjechała straż pożarna, wyciągnęli mnie z auta… karetka już wtedy czekała… 
Nic nie mówiłam, o nic nie pytałam tylko o to czy będę żyć!? Przecież w domu czeka na mnie dwumiesięczna córeczka! Nie wierzyłam, w to co się dzieje, wydawało mi się, że to tylko zły sen, który zaraz się skończy… w karetce poprosili, żebym dała im dowód osobisty( bo przecież w tej sytuacji, to było najważniejsze…) , powiedziałam, że mam w portfelu- nie byłam sama w stanie go wyjąć, tak się cała trzęsłam. W portfelu miałam 400 złoty, nie dużo… nie mało… cóż… dowód do mnie wrócił, pieniądze już nie… wyobrażacie sobie jaką trzeba być znieczulicą, żeby w takim momencie nie mieć skrupułów i kogoś okraść…  Wróćmy zatem do podróży karetką… pani doktor była akurat naprawdę miła , próbowała mnie pocieszyć, że mogę nie czuć nóg ze stresu, że może to wszystko zaraz minąć… ale nie minęło. Dojechałam już do szpitala w Polanicy-Zdroju, zostałam przyjęta na sorze, było obok mnie pełno pielęgniarek i ratowników medycznych, ale lekarza… przez dłuższy czas był brak. W końcu po jakiejś dłuższej chwili, zostałam zawieziona na tomograf , później na rezonans… żeby mieli lepszy obraz tęgo kręgosłupa. W między czasie przyjechał już mój Tomek, na szczęście - bo strach jaki towarzyszył mi jest nie do opisania… rezonans jeszcze tylko ten strach pogłębił… gdyby ktoś z Was nie wiedział jak wyglada to badanie, to wjeżdżasz po prostu do czegos co przypomina trumnę - dopiero leżałam uwięziona w aucie, a teraz znów chcą mnie zamknąć do jakiejś maszyny i to jeszcze z niesamowitym hałasem w środku. W końcu po tabletkach uspokajających i ciężkich próbach udało się zrobić nam to badanie i w końcu usłyszałam, że mam złamany kręgosłup piersiowy, połamane żebra i obite lewe płuco, więc muszę przejść operację. Oczywiście padła setka pytań ode mnie ‚’’ co jeśli się nie obudzę po niej’’ ‚’’ czy ten kręgosłup nie zrośnie się sam’’ ‚’’ jakie są szanse na to, że ta operacja coś w ogóle coś  da’’ i wiele innych, ale wiedziałam, że nie mam innego wyjścia, że muszę się zgodzić. Jadąc na salę operacyjną, zdążyłam jeszcze zadzwonić do mamy, powiedzieć jej, żeby się nie martwiła, że będzie wszystko dobrze, że ich kocham i żeby ucałowała Amelkę. Z tego co opowiadał mi mój Tomek operacja trwała kilka godzin. Wstawili mi do kręgosłupa osiem śrub, które miały go trzymać w całości i odbarczyli rdzeń kręgowy . Nie wyobrażana sobie nawet tego co czuli moi bliscy podczas wykonywania tego zabiegu . Jak już się obudziłam, zostałam przewieziona na salę pooperacyjną, w końcu mógł przyjść do mnie Tomek. Mama z dziadkiem czekali w domu na informację. Musieli zająć się naszą małą córeczką. Minęło już kilka godzin od operacji, dowiedziałam się , że pierwsze trzy dni będą kluczowe czy czucie w nogach wróci. Nadszedł wieczór, bardzo bałam się tej nocy, chciałam, żeby mógł zostać ze mną Tomek, ale lekarze się nie zgodzili. Musiałam to jakoś przeżyć, nie miałam zbytnio innego wyjścia, przecież nawet nie miałam tak stamtąd uciec 😅 (a bardzo chciałam) w pewnym momencie jak już byłam sama, zamknęłam oczy, chcąc po prostu pójść spać… ale nie mogłam zasnąć, otwieram oczy i nagle… widzę wszystko do góry nogami. Całkowicie zdezorientowana dzwonię po pielęgniarkę, bo nie wiem co się dzieje… ale ona też nie wiedziała i nawet nie zawołała lekarza, stwierdziła, że to pewnie przez to, że po prostu dachowaliśmy, jednak prawda była taka, że to po prostu było wynikiem narkozy, którą miałam podczas operacji... Całą noc rozmawiałam z Tomkiem przez telefon, żeby było mi chociaż troszkę raźniej. Pamiętam jak opowiadał mi jak będzie wyglądał nasz ślub, jak zapewniał mnie od samego początku, że dla niego zawsze będę piękna, tak samo wartościowa i jedyna, nawet gdyby ten wózek został z nami na zawsze, w jego uczuciach i spostrzeganiu mnie nic się nie zmieni, jak czytał mi jakieś bajki, żeby choć trochę poprawić mi humor( nie było to możliwe w tamtym momencie, ale jego starania zostaną już ze mną na zawsze).  W końcu noc minęła i przyszedł ranek, nie musiałam być już sama, przyszedł Tomek, później moja mama i dziadek... z jednej strony byłam przeszczęśliwa, że są  obok, ale z drugiej to właśnie przy nich rozpadałam się na najmniejsze kawałki. Tak bardzo chciałam, żeby znów było normalnie…W ten dzień dowiedziałam się również, że będę miała kolejną operację- następnego ranka, ponieważ jedna ze śrub się przesunęła i trzeba ją poprawić. Miałam dość! Przyszedł wieczór, było około godziny 21, był u mnie jeszcze Tomek - pielęgniarki pozwoliły mu zostać dłużej. Przyszedł lekarz na obchód… zapytałam go’’jakie mam szanse na to, że stanę jeszcze na nogi’’ , a on bez chwili zastanowienia odpowiedział ’’ 1% przy takim urazie’’. Zamarłam… Tomek wciąż powtarzał, że w to nie wierzy i że to się tak nie może skończyć… a jednak. Rozpadłam się całkowicie, zapytałam lekarza czy po tych wiadomościach może chociaż chłopak zostać ze mną na noc, że nie chcę i nie potrafię być sama. Na szczęście się zgodził. Wstał kolejny dzień, a w nim czekała mnie kolejna operacja... trochę krótsza, ale znów musiałam przejść przez narkoze, wybudzanie i kolejne obawy. W kolejnych dniach nie działo się w sumie nic więcej, Tomek mógł zostawać ze mną na noc już codziennie, zmieniał się z mamą w ciągu dnia, żeby mogła mnie odwiedzać, a on w tym czasie jechał do naszej Amelci( tak ma na imię nasza córeczka). Po ponad tygodniu leżenia w szpitalu, tęsknocie, wylanych łzach za tym co straciłam bezpowrotnie... ale przede wszystkim tęsknocie za córeczką, mama przyszła z nią do mnie. Nie chciałam, żeby malutka była narażana na te wszystkie bakterie i to całe środowisko, dlatego żeby to zminimalizować spotkaliśmy się w kawiarence na dolnym korytarzu szpitala, gdzie nie ma jeszcze tylu chorych co na oddziałach. Nie mogłam już wytrzymać, tak bardzo chciałam wziąć ją na ręce, przytulić i po prostu przy niej być! Gdy ją zobaczyłam, nie mogłam powstrzymać emocji, łzy leciały jak grochy... z resztą nie tylko mi, bo i Tomek i moja mama nie umieli sobie w tym momencie poradzić z emocjami. Wzięłam ją wtedy na ręce i obiecałam jej, że już nigdy nie zostawię jej na tak długo. Jak mama zabierała ją z powrotem do domu, nie umiałam sobie  kompletnie poradzić z tym, że ja muszę tam zostać, bez niej... mijały dni, wszystkie były przepełnione smutkiem, żalem do całego świata, złym samopoczuciem... już nie wspominając o tym , jak leki przeciwbólowe przestały działać, jak wszystko strasznie zaczęło boleć. Każda część ciała, którą czułam nie dawała o sobie zapomnieć. W końcu po trzech tygodniach tej udręki mogłam wrócić do domu! Była to najlepsza wiadomość pod słońcem, ale z drugiej strony co z tego, że mogłam wrócić jak już nie wracałam ja tylko całkiem inna osoba - z lękami, z obawami, nie umiejąca poradzić sobie z tym co się stało... jak dalej żyć?  

Myślę, że na tym skończę tę historię, a kolejną stworzę już o tym jak wygladało życie po wypadku  w domu... pierwsze najtrudniejsze dni... i cała reszta aż do dnia dzisiejszego. Jak sobie poradziłam z tą sytuacją i dlaczego dzisiaj akceptuje siebie taką jaka jestem, a wręcz można powiedzieć, że nawet się lubię 😀 Jak urodziłam wspaniałego synka, siłami natury będąc na wózku i jak poradziłam sobie z macierzyństwem dwójki małych szkrabów. Mam nadzieję, że będziecie chceili rownież o tym przeczytać. Uwierzcie, droga z tego miejsca na ktorym skoczyłam pisać , do tego, w którym teraz sie znajduję jest niewyobrażalnie długa i ciężka... ale jak widać do przejścia ;) 

Chciałam jeszcze tylko osobno zwrócić uwagę na dwie rzeczy... wspomniałam w pierwszym blogu o zaniedbaniu lekarzy, z którymi borykam sie do dzisiaj... tak to prawda. Lekarze skupili sie tylko na moim kręgosłupie i badaniu jego, ale zapomnieli, że mimo, że ich nie czułam wciąż miałam nogi i biodra. Nikt ich nie zbadał, nie zrobił RTG, tomografu... kompletnie nic. Po jakimś czasie od wypadku zaczęłam mieć straszne problemy z lewą nogą, sztywna, cieżka, nie dająca sie prostować, pomimo rehabilitacji... biodro rownież lewe - bez zgięcia, bez żadnej ruchomości... może to przykurcze, przecież to sie zdaża, ale nie dało się ich rozpracować... więc w końcu zrobiłam sama RTG a później tomograf... jak się okazało - w wypadku miałam złamane obie nogi i całą miednice, które zrosły się same bez żadnej opieki lekarskiej... przez co zrosły się krzywo... na dzien dzisiejszy moje biodro jest do operacji, żeby lewa noga mogła być miękka i umożliwiająca mi większą ruchomość, ale za operacją idzie kolejne wielkie ryzyko. Zwapnienia, które powstały, sa bardzo blisko tętnic, gdyby doszło do ich uszkodzenia... mogłabym już nie wrócić do moich dzieci... dlatego nie podejmę się tego ryzyka i męczę się z tym codziennie, bo bolą plecy niesamowicie, bo wygina mnie jak gumę w jedną stronę, bo nie mogę być całkiem samodzielna właśnie przez ciężar i sztywność tej nogi i biodra, dlatego potrzebuję pomocy w przesiadaniu sie, położeniu itd. Gdyby wtedy zwrócili na to uwage, dziś mogłoby być całkiem inaczej i mogłoby mi sie życ mimo wszystko troszke lżej, bez zbędnego cierpienia i bólu... 
Drugą sprawą są odleżyny... są to wielkie dziury, które potrafią się zrobić dosłownie wszędzie, jeżeli pacjent jest zaniedbany, jeżeli nie zmienią mu się pozycji… a najgorsze jest to, że mogą prowadzić nawet do sepsy, wyleczyć je jest bardzo trudne i czasochlonne, a czasami bez przeszczepu się nie obejdzie. Ja tak właśnie skończyłam... przez pierwsze dwa dni leżąć w łóżku pielęgniarki nawet mną nie ruszyły, leżałam plackiem cały czas... nagle na trzeci dzień, stwierdziły, że trzeba się przewrócić na bok... ale już było za późno... dwie wielkie odleżyny na kości krzyżowej i pośladku. Wielkie zdziwienie ''no ale jak'' właśnie tak... byłam dwa miesiące po porodzie, mój organizm nie zdążył się nawet zregenerować po tak cięzkim dla niego wysiłku, moim zdaniem personel medyczny powinien wiedzieć takie rzeczy. Nie zdajecie sobie nawet sprawy ile walczyliśmy z tymi odleżynami... jedną niestety nie udało się wyleczyć w domu i znów musiałam mieć zabieg na zaszycie odleżyny i przeszczep skóry, tylko i wyłącznie przez to, że jesteśmy w szpitalach traktowani jakby w ogóle nas tam nie było. 
Trzecia kwestia - już ostatnia. Pielęgniarki... niektóre panie, co spotkałam na tym oddziale były po prostu kochane, siedziały i płakały razem ze mną, próbowały rozmawiać, pocieszać, ale niektóre nie powinny nigdy, przenigdy pracować z ludzmi i to na dodatek chorymi... Opryskliwość, zniechęcenie, brak jakiejkolwiek pomocy... to chyba nie powinny być cechy osoby, która pracuje w szpitalu z ludźmi, którzy przeżywają cieżkie chwile swojego życia, bo nikt nie przebywa tam z przyjemności. Nie zapomnę tekstów do mojego Tomka typu''powinieneś ją tu zostawić na trochę samą, niech się uczy'' ''jak ona jeszcze nie potrafi przewrócić sie z boku na bok, my ją mamy targać'' ''jedź do dziecka, ona tu nie jest najważniejsza'' te wszystkie komenatrze były wypowiadane przy mnie- możecie sobie tylko pomyśleć jak bardzo mnie to dołowało. Jak tylko Tomek próbował zwracać uwagę, wyrażać swoje zdanie, zaraz były szantaże, że jak będzie taki mądry, to więcej tu na noc nie zostanie. Nie wyobrażalne jest to jak można traktować drugiego człowieka, jeszcze w tak tragicznej i ciężkiej dla niego sytuacji. 

Poruszę jeszcze jedne temat, bo po przeczytaniu tej historii, Ci co bardziej znają temat, na pewno pomyślą sobie dlaczego mój narzeczony teraz ponosi konsekwencje tego wypadku... bardzo duże konsekwencje. Dlatego, że biegli sądowi stwierdzili, że nie dostosował prędkości do warunków na drodze, naprawdę nie jechaliśmy szybko... Ale ich ustalenia były ważniejsze, samochód, który jechał wtedy przed nami, nawet się nie zatrzymał... mój uszczerbek na zdrowiu powyżej dni siedmiu i uszkodzenie na całe życie plus jakieś małe występki samochodowe z lat młodzieńczych sprawiły, że ponosi kare za ten wypadek... ponosimy ją wszyscy, również ja i nasze dzieci..., ale sądu to nie obchodzi liczą się statystyki. w Polsce matka, która zabija swoje dziecko, odsiaduje wyrok 2 lat więzienia po czym wychodzi na wolność, bo jej udowadniają, że jest niepoczytalna. A w sytuacji kiedy stanie się coś złego, ale nie specjalnie nie z premedytacją... nie ma litości. I nawet jak osoba pokrzywdzona w całej sytuacji mówi sędziemu i tłumaczy, jak ważna jest dla niej teraz obecność i pomoc drugiej osoby nikogo to nie obchodzi. 

Na tym chciałabym zakończyć dzisiejszy wpis, mam nadzieję, że będzie on dla Was równie ciekawy jak pierwszy i że będziecie czytać z przyjemnością, a może podczas tego pojawią się jakieś refleksje  i przemyślenia na temat własnego życia i to jakimi jesteście szczęściarzami :) pozdawiam Was serdecznie! 💜. Ps. Gdyby w opowieści wkradł się jakiś chaos , proszę zrozumcie… podczas tak dokładnego opisywania, emocje wciąż są na wysokim poziomie :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przekaz ;)

Chciwość